środa, 20 grudnia 2017

Skok..









"Dotarłam do krawędzi.
Przegapiłam moment, gdy nasze niezbyt szczęśliwe życie rodzinne przekroczyło jakąś niewidzialną granicę, za którą była już tylko przepaść. To właśnie na krawędzi tej przepaści balansowałam resztką sił, usiłując utrzymać się i nie zrobić czegoś nieodwracalnego. Z przodu było nieznane, z tyłu – mrok i koszmar, a na krawędzi – ja, zakładniczka, która się panicznie boi.
Jakim cudem stałam się zakładniczką? Podobnie jak miliony innych kobiet: marzyłam o trwałej rodzinie i kochającym mężu. Myślałam, że takiego właśnie znalazłam, a po ślubie zrozumiałam, że nie jest wcale taki, jak mi się wydawało. Znana historia – pił, bił, obrażał, był zazdrosny. Trzeba było już wtedy uciekać, ale dziecko jeszcze miałam przy piersi, które ciągle chorowało, a ja bez pracy… Nie miałam wtedy do tego głowy. A potem? Potem stałam się zakładniczką sytuacji. Krewni i przyjaciele i najbliższa rodzina – wiedzieli o wszystkim i doradzali jak mogli najlepiej:
- Dziecko potrzebuje ojca, - słyszałam to tyle razy… Ciężko z tym polemizować – owszem, potrzebuje…
- Nie możesz zhańbić rodziny rozwodem, - powtarzała matka swoją mantrę, a ja miałam poczucie winy, że ona - taka wspaniała, wzorowa matka i żona - będzie musiała się przyznać, że źle wychowała swoją córkę.
- Całkiem chłop bez ciebie zginie… przecież trzyma się tylko ze względu na rodzinę… zastanów się dobrze, - ciężko wzdychała teściowa i było mi wstyd: faktycznie, jestem przecież mu poślubiona, składałam przysięgę, czy mam zatem prawo zrzucić z siebie ten ciężki krzyż?
- Kto cię z tym bagażem zechce? – uświadamiała mnie koleżanka. – Dobry mąż w naszych czasach to deficyt, spójrz, ile jest wokół wspaniałych dziewczyn i każda chce za mąż, a ty będziesz rozwódką z dzieckiem – szans nie masz żadnych! W najlepszym razie zamienisz siekierkę na kijek – po co ci to?
Więc się bałam. Bałam się, że będę do końca życia sama, że syna będę musiała sama wychować…Albo, że trafię na jeszcze gorszego. Mój przynajmniej ma złote ręce jak nie pije… No i syna kocha…
Zwlekałam z decyzją tak długo, jak byłam w stanie – dopóki nie stanęłam przed wyborem: skoczyć i się zabić albo wrócić do piekła, w którym będę żywą zakładniczką. I nagle odezwała się Przepaść we własnej osobie…
- Dlaczego chcesz się koniecznie zabić? – spytała.
- Nie chcę, ale nie mam wyboru. Albo wstecz albo w dół.
- Jak chcesz w dół, to pewnie się zabijesz, chociaż nie jest to jeszcze takie pewne. Może się czegoś chwycisz po drodze – krzaka, korzeni…
- A jeśli nie zdążę?
- Wybierz inny tor lotu.
- A są inne?
- Pewnie! Możesz podskoczyć do góry i zobaczyć, co się stanie. Albo przeskoczyć na drugą stronę. Albo zbudować most.
- Nie umiem budować mostów i nie mam budulca. A do góry albo na drugą stronę to się boję. Nigdy tego nie robiłam!
- No to co? W piekle też nigdy nie żyłaś, a jednak spróbowałaś i co? Przyzwyczaiłaś się jakoś…
- Nie przyzwyczaiłam się – dlatego tu jestem. Teraz to mi wszystko jedno, żal mi tylko syna…
- A nie żal ci trzymać go w piekle?
- Czego ty chcesz ode mnie?
-Żebyś skoczyła! Żebyś przynajmniej spróbowała!
- Boję się, że sił mi zabraknie…
- Nie zabraknie, jeśli naprawdę będziesz chciała coś zmienić w życiu.
Podeszłam bliżej krawędzi i zajrzałam w nicość – zobaczyłam mgłę i nic więcej. Nic, co pozwoliłoby na określenie głębokości – być może wynosiła ona 3 metry, a może 300… Obejrzałam się. Tam, z tyłu stali wszyscy i patrzyli na mnie – niektórzy z przerażeniem, a inni oskarżycielsko…
- Zniszczysz bezpowrotnie wszystko, co miałaś! – złowieszczo wysyczała mama.
- Oj, straszny błąd popełnisz! Straszny! – biadoliła teściowa.
- Zabijesz się, głupia! – płakała koleżanka.
- Skacz, skacz, no dalej – jeszcze przypełzniesz na kolanach, będziesz mnie błagać o wybaczenie, - bełkotał z pijackim uśmieszkiem mąż, otwierając kolejne piwo.
To był kres… Zrozumiałam nagle, że jeśli nie skoczę, to umrę. Cokolwiek czaiło się tam, w strasznej, nieznanej przyszłości – było to lepsze od tego, co znajdowało się za moimi plecami. Najpierw zdjęłam z siebie poczucie winy, złożyłam ładnie i położyłam na ziemi. Obok położyłam wstyd, niepewność, wątpliwości, a na samym wierzchu – strach. Po co mi te obciążenia w czasie lotu? Od razu zrobiło mi się lżej, nawet się uśmiechnęłam. Następnie mocno przytuliłam do siebie syna, wzięłam solidny rozbieg i skoczyłam. Skoczyłam w górę, a nie w dół, bo poczułam moc i chciałam sprawdzić, jak to będzie.
I nagle… Zrozumiałam, że lecę! Zamiast spaść – szybowałam, a za moimi plecami szeleściły skrzydła, które nie wiadomo skąd się wzięły. Spróbowałam nimi sterować i teraz mogłam lecieć w każdą stronę – w prawo, w lewo, dokąd zechcę! Skąd one się wzięły?
- Skrzydła ma każdy, ale wielu ludzi nawet nie podejrzewa, że je ma - wyszeptała Przepaść. 
– Życie doprowadza ich do skraju nicości właśnie po to, by polecieli. A czy w górę, czy w dół – to już każdy sam wybiera…"

Na motywach opowiadania Iriny Sieminoj. Przekład I.Z.
Po Pierwsze Ludzie
 

foto - Erin Graboski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję bardzo za każdy komentarz..