niedziela, 5 marca 2017

Energetyczny cukierek..






"Ta kobieta nie płakała, nie załamywała rąk, nie wyglądała na wycieńczoną. Przyszła bez dziecka. Niestety, zdarza się tak, że psycholog nie jest w stanie pomóc człowiekowi lub jego rodzinie. Psycholog jednak ma również uczucia. Od chwili, gdy kobieta przekroczyła próg mojego gabinetu – z jakiegoś powodu towarzyszył mi strach, zanim jeszcze zaczęła mówić.
- Nie wiem czy powinnam zwrócić się do pani, w końcu pracuje pani z dziećmi. Ponieważ to ja potrzebuję teraz pomocy, a nie mój syn.
- Każda rodzina podobnie jak każdy organizm jest systemem półotwartym, - odparłam. – Wszystko ma wpływ na wszystko i wszyscy na każdego. Pani rodzina to pani, syn…
- I to wszystko. Nie, jeszcze pies…
- Proszę opowiedzieć od początku…
- Na początku, jakieś dziesięć lat temu, mieszkaliśmy we trójkę: mąż, córka i ja.
Jej syn na 15 lat. Czy jest aż tak źle, że mylą jej się dzieci? Czy córka zmieniła płeć? Sama nie wiem czemu się tak niepokoiłam – kobieta zachowywała się normalnie, absolutnie spokojnie i rzeczowo. Opowiedziała swoją historię bez skrajnych emocji i wówczas wszystko zajęło właściwe miejsca i proporcje. Ale, tak jak myślałam na początku, byłoby lepiej, gdyby te miejsca były jakieś inne…
Dziesięć lat temu jej 11-letnia córka trafiła na onkologię. Walczyli przez trzy lata, sprzedali wszystko, co można było spieniężyć, wypróbowali wiele dróg od eksperymentalnego leczenia w klinice do poleconego znachora, ale guz był bardzo agresywny. Mąż był przez cały czas obok, wspierał, pomagał we wszystkim. Dziewczynka zmarła, a ostatnie jej słowa brzmiały:
- Mamo, tato, tylko nie tęsknijcie tu za mną…
Po śmierci córki, mężczyzna uczciwie starał się zachować rodzinę. Zabierał żonę do teatru, do ludzi, na romantyczne kolacje, starał się rozmawiać, być. Ona wciąż trwała w stuporze, każde wyjście uznawała za sprzeniewierzenie się pamięci zmarłej córeczki, ale pokornie chodziła z mężem, nosząc w sobie pełny po brzegi kielich swojego nieszczęścia. Wszyscy czuli się w jej towarzystwie nieswojo i w końcu zaczęli jej unikać. Potem mąż próbował rozmawiać o drugim dziecku, drugiej córeczce. To wtedy ostatecznie wszystko w niej pękło i skończyło się histerią.
- Chcesz wymienić naszą zmarłą córkę jak przepaloną żarówkę???!!! Na następne dziecko?!!! A jeśli nasze geny są skażone?! Przecież każdy wie, że onkologia jest genetyczna! Chcesz, żeby następne dziecko…
Mąż odszedł dwa miesiące później. Przedtem spokojnie wytłumaczył, że jest żywym człowiekiem i nie może tak żyć, nie chce złożyć się w krypcie za życia. Tym niemniej jego odejście było dla niej niespodziewane: wróciła z pracy, w domu nie było rzeczy męża. Wszędzie natomiast były kałuże, a na tapczanie siedział szczeniak z grubymi łapami i śmiesznymi uszami. Na stole znalazła kartkę: „Odchodzę. Mam nadzieję, że nie uznasz, iż zostawiłem Kumpla zamiast siebie. Biegał przed naszą fabryką, o mały włos wpadłby pod samochód. Jeśli ci się nie spodoba – zabiorę go”.
Pół roku później rozwiedli się. On się prawie natychmiast ożenił, urodziła mu się córka, a teraz mają jeszcze syna – ma dziewięć miesięcy.
- Skąd pani wie?
- Jestem zaprzyjaźniona z jego żoną. Często się widujemy, ona radzi się mnie w sprawie dzieci, ja też często u nich bywam…
Kumpel, rzecz jasna, został u niej w domu, wyrósł na wielkiego czekoladowego psa, a ona zabierała go na długie spacery. Pewnego razu wybrała się z Kumplem na stadion, gdzie odbywała się wystawa psów – tak sobie, popatrzeć, bo przecież Kumpel był kundlem.
- Ma pani psa najpiękniejszej rasy! – usłyszała za plecami.
Obejrzała się i zobaczyła chłopca. Kumpel doskoczył do niego i z radością wylizał mu twarz. Chłopiec ledwo utrzymał się na nogach, a gdy się przesunął, to zauważyła, że ma coś z nogami – jakąś deformację stawów.
- Przepraszam, - powiedziała, - Kumpel jest przyjazny, ale głupi.
- To nieprawda, - powiedział chłopiec. – Kundle są najlepsze i świetnie się przystosowują.
- Skąd wiesz? Też masz kundla?
- Nie, nie wolno nam mieć zwierząt, - powiedział chłopiec i uśmiechnął się. – Wiem, bo sam jestem kundlem.
Poczuła, że jej serce opuściło jedno uderzenie.
- Gdzie nie wolno mieć zwierząt? – spytała.
- W domu dziecka. Przywieźli nas tu na wycieczkę. Widzi pani – tam są moi koledzy na wózkach. Tylko ja chodzę samodzielnie…
Chłopca udało jej się adoptować nadspodziewanie łatwo. Kiedyś słyszała, że straszna biurokracja… Wszyscy jej pomogli! Wszyscy! Niemal każdy urzędnik, każda osoba. Żenia poszedł do normalnej szkoły, nikt się tam już z niego nie śmiał. Ona uczyła go języka, a były mąż został zawezwany w celu odrabiania zaległości z matematyki. Eksmałżonek przyjechał, odrobił z chłopcem lekcje i wyszedł na balkon zapalić. Wyszła za nim i zobaczyła, że płacze.
- Co się stało?! – spytała byłego męża.
- Taki jestem szczęśliwy! – powiedział. – Nareszcie… Taki jestem wdzięczny temu Żeni…
Żenia jeszcze w domu dziecka pasjonował się origami i zaraził swoją pasją córkę jej byłego męża. Całe mieszkanie było teraz w kawałkach pociętego papieru i znów zaczęło przypominać miejsce, w którym mieszkają ludzie…
Pewnego razu na spacerze z Kumplem, Żenia pobiegł za psem, ścigając się z nim do piłeczki. Chłopiec potknął się, upadł… Starszy doktor na ostrym dyżurze powiedział:
- Gips, oczywiście, założę, ale jakoś mi się to złamanie nie podoba… Coś tu na rentgenie mi nie pasuje… proszę go skonsultować na onkologii… może to złamanie jest objawem…
Poradziła się przyjacióki, poszłą do jakiegoś psychoanalityka. Na trzeciej sesji powiedziano jej:
- Nic dziwnego, to podświadome wybory – twoja córka zmarła na raka, więc wybrałaś kolejne dziecko obciążone onkologicznie…
Wróciła do domu i wywaliła do śmieci całą apteczkę, ponieważ bała się, że skończy ze sobą, bała się, że Żenia zostanie sam.

- No i teraz mam pytanie, - powiedziała kończąc swoją opowieść. – Skąd mam wziąć siłę? Siłę, żeby jeszcze raz w razie czego przez to przejść i nie zamęczyć Żeni sobą przed czasem?
Długo milczałam. Nie poganiała mnie.
- Bardzo precyzyjnie określiła pani problem, - powiedziałam. – Jest w stu procentach energetyczny… Psychologia nie ma z tym nic wspólnego.
- Też tak czuję, - odparła kobieta.
- Rozwiązanie jest zawarte w problemie. Wielkich źródeł energii pani nie posiada i w tym momencie budowanie ich albo wymyślanie jest nierealne. To znaczy, że trzeba brać po trochu i kumulować. Ma pani przyjaciół?
- Oczywiście. Ze szkoły, z uczelni, wolontariuszki z domu dziecka. Mam też znajomych. Mam byłego męża i jego rodzinę. Oni się teraz pogubili, boją się zadzwonić, ja to rozumiem…
- No właśnie! Pewnie każdy bardzo chce pani pomóc, ale nie wie, co robić. Wydaje im się, że nie ma tu jak pomóc, przecież nie spojrzeli na pani sytuację pod kątem energetycznym. Proszę im powiedzieć…
- Co mam powiedzieć?
- Niech każdy przyniesie pani energetycznego cukierka. Zbierze się cała paczka, którą – rzecz jasna – dostanie Żenia. A przyjaciołom ulży – będą czuli się potrzebni i pomocni.
- Cukierka?
- Tak, cukierkiem jest wszystko, co przyniesie pani ulgę, radość, światło. Mecz piłki nożnej, kino, koncert, wykład w muzeum, nowa sukienka, lody w restauracji… Proszę tylko nie mówić, że nie ma pani swoich cukierków energetycznych – każdy ma. Jedną przyjaciółkę poprosi pani, żeby opowiedziała o wystawie porcelany, na której była, inną – żeby zabrała panią na wycieczkę rowerową i zero mówienia o chorobach. Jeszcze inną – żeby przyniosła ciasto do herbaty i porozmawiała z panią właśnie o chorobach, żeby pani mogła się wypłakać…
- To wszystko sztucznie brzmi i chyba nie pomoże… - powiedziała kobieta.
- Nic innego nie mamy, zatem spróbujmy z tym, - powiedziałam stanowczo. – Działa pani przez tydzień. Minimum 7 cukierków (lepiej, żeby było ich więcej). Każdą prośbę o cukierka zaczyna pani słowami: „potrzebuję, żebyś…”
Kobieta pojawiła się po tygodniu zdziwiona.
- Wie pani, jest faktycznie dużo lepiej. Tak mi się przynajmniej wydaje, ponieważ bardzo dużo czasu i energii tracę na wymyślanie tych pani cukierków. Ale wszystko, co wymyślę, znajomi łapią w lot i spełniają… Mam koleżankę kinomankę, bardzo mi się podoba jak opowiada filmy, nawet bardziej, niż oglądanie…
- Oczywiście! Ludzie lubią pomagać, jeśli wiedzą dokładnie, co mają robić. Jak tam Żenia?
- Zuch. W szpitalu się uczy. Zauważył, że zrobiłam sobie nową fryzurę – to też cukierek, mam koleżankę fryzjerkę.
- Wspaniale! Fryzura faktycznie znakomita, odmładza. I proszę pamiętać: minimum 7 cukierków tygodniowo. Wówczas pani przetrwa.
- Dobrze, postaram się.

Dwa miesiące później recepcja przekazała mi ogromne pudło czekoladek. W gabinecie przeczytałam kartkę dołączoną do bombonierki: „To nie jest onkologiczne!!! To jakaś skomplikowana choroba stawów i kości, infekcja. Leczy się długo, ale jest wyleczalne!!! Opowiedziałam o cukierkach koleżance, która pochowała mamę. Jej też pomagają. Dziękuję!!! Powodzenia!!! Mama Żeni”.


J.Muraszowa – psycholog rodzinny i dziecięcy. 
/Przekład I.Z./



foto-net


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję bardzo za każdy komentarz..