czwartek, 22 grudnia 2016

karp.....





Dowlokłam się resztką sił do domu, wściekła jak stado szerszeni. Straciłam ponad pół dnia, w momencie gdy każda godzina zaczyna robić się cenna. Ale zacznijmy  po kolei. Około południa poszłam na zakupy. Zakupy jak zakupy. Trzeba wszystko sprawdzić dwa razy, obejrzeć co najmniej ze trzy ( bo wiadomo, że przed świętami chcą nam wcisnąć różne buble), zerknąć jeszcze na termin ważności, zanim się coś kupi. Normalka. Jedną z pozycji na liście zakupów był karp. Nawet dziecko wie jak wygląda karp bo to  potrawa numer jeden na wigilijnym stole.  Ale zanim  karp wyląduje na talerzach, to najpierw trzeba go kupić. Najlepiej żywy bo wtedy masz pewność, że świeży, a nie  po przejściach. Ale żywy to sam się na patelnię nie wpakuje. Trzeba go przygotować. I najważniejsze. Trzeba tego biedaka utłuc.
        Już dawno zrezygnowałam z osobistego wykonywania egzekucji.  Nie daję rady. Jak ta ryba tak patrzy na mnie i patrzy, a ja mam ją walnąć w łeb to ręce zaczynają mi się trząść ze zdenerwowania i  nie jestem w stanie. Próbowałam zakrywać rybie oczy gazetą, ale to nie miało sensu bo ciągle miałam wrażenie, że te oczy i tak patrzą dalej. I tak rok w rok, musiałam prosić jakiegoś pana, aby mi karpia ukatrupił. Kiedy mój syn odrósł od ziemi, postanowiłam wykonanie wyroku na niewinnej rybie, scedować na niego. Wiem co powiecie,  wyrodna matka jestem. No może i trochę jestem. Jakieś tam, małe ziarnko prawdy w tym tkwi.  Ale nie o mnie miało być tym razem.
       Dałam Józkowi karpia i wetknęłam mu młotem w dłoń ze słowami
- Dziabnij go w łeb bo nie będzie wigilii.
Skończyło się tragicznie dla syna, a nie dla  karpia, bo ten ostatni, wylądował cały i zdrowy, ponownie w wannie. Józek zamiast przywalić w karpia, łupnął z całą siłą we własny palec. Zamiast siadać do wigilijnego stołu, na tempo wsiadaliśmy do taksówki. Wylądowaliśmy na pogotowiu. Zapakowali Józkowi prawie pół ręki w gips. Do dziś dnia syn pamięta tamtą feralna wigilię i karpia.  Za to w rewanżu postawił się okoniem  i z determinacją w głosie, zakomunikował mi, że teraz to sama mam sobie wigilijną rybę mordować. Niestety słowa dotrzymał.


foto-net

         Przez kilka lat  sąsiad z góry, służył pomocnym młotkiem.  Ja zanosiłam żywą rybę na pierwsze piętro, a sąsiad znosił martwą. Nad karpim truchłem, życzyliśmy sobie "Wesołych świat" i po sprawie. Sąsiad zmarł w tym roku, więc pomyślałam, że poproszę, żeby mi rybę utłukli, od razu w sklepie. Oj naiwna byłam. Rzeczywistość okazała się bardzo kanciasta i za nic, nie miała zamiaru dostosować się do mojego wyobrażenia, w sprawie zaciukania ryby.
         Przed samym wyjściem z domu, chyba coś mnie olśniło i zabrałam ze sobą syna. Pojechaliśmy do Carrefour-a. Przed samym wejściem, ustawiony jest namiot z napisem "żywe karpie" cena za kilogram tyle a tyle. Weszłam do środka. A tam basenik z żywymi rybkami. Do koloru, do wyboru. Od małych do olbrzymich. Nic tylko kupować. Pogapiłam się przez chwilę w ten basen, wypatrzyłam swoją przyszłą ofiarę i pokazując paluchem, powiedziałam:
- O tego karpia, poproszę.
Kobieta odłowiła rybę wielką siatą , wrzuciła ją na wagę, a potem zaczęła karpia upychać w jakąś dziwaczną torbę.
- Nie, nie! - zaprotestowałam energicznie
- Proszę jeszcze nie pakować. Niech mi ją pani najpierw  zabije.
- My nie zabijamy ryb - odparła kobieta ze złością.
- Jak to my? Przecież pani jest tu sama - bezmyślnie zaczęłam czepiać się szczegółów. Szybko się jednak zreflektowałam. Przecież to nie moja sprawa, że ktoś o sobie mówi w liczbie mnogiej.  Jak najłagodniej pytałam dalej
- Dlaczego pani nie zabije tej ryby ?
- Po polsku chyba mówię! Nie rozumie pani?  Nie zabijamy- krzyczała w odpowiedzi sprzedawczyni.
- Czemu? - nie miałam zamiaru odpuścić bo perspektywa własnoręcznego mordowania ryby  dopingowała mnie w zupełności
- Bo nam nie wolno.  N i e   w o l n o !  Mogę stracić pozwolenie. Nie wolno!
Chyba się z tej złości zapowietrzyła, bo zaczęło jej brakować powietrza.  Zachowywała się jak ten mój karp wyjęty z wody,  co to go nie chciała utłuc. Nie chciałam jej denerwować więc  pojednawczo pytałam dalej
- Proszę się nie denerwować. Ale ja tego nie rozumiem. Czemu nie może pani  zabić karpia.
A tą chyba coś odkorkowało  bo wystartowała do mnie z agresją
- Niech się pani pyta  debili co takie prawo z nudów wymyślają. Ja tego kretynizmu nie wymyśliłam. Ludzie ryb nie chcą przez to kupować. To przez tych idiotów zielonych i wegerian czy jak im tam.
Pożegnałam się grzecznie i wyszłam, nawet nie próbując  jej wytłumaczyć, że nie ma kogoś takiego jak wegarian. Sama przecież też ryby nie kupiłam.
        Zaczęłam rozumieć jej złość. Co by nie gadać i nie kombinować, wychodzi i tak tylko jedno. Człowiek to przecież drapieżnik. Gdyby matka natura , chciała byśmy mięsa nie jadali, to dała by nam zęby takie jak u żuwaczy zielonego (patrz krowa na łące).  I czy to się komuś podoba czy nie, przyroda wyposażyła ludzi, w przepiękny garniturek dla mięsożerców. 
         Jest wśród nas grupa osób, które  uważają, że mięso w ich diecie jest nie do zaakceptowania. Mają niezbywalne prawo tak uważać. Taki jest ich wybór i należy to uszanować. Ale nie oznacza to, że wszyscy mamy się do nich dostosowywać! Nikt nie ma prawa wygłaszać poglądów, że osoby jedzące mięso są  gorsze.   O tych co kochają schabowego, nikt nie ma prawa mówić dzikusy. Obie grupy mają jednakowe prawa do decydowania o sobie, ale nie mają prawa do osadzania innych. Ale wróćmy do opowiadania.     
        Kobieta sprzedająca ryby też miała częściowo rację.  Sprzedaje dużo mniej ryb, bo nie każdy sam rybę zabije.  A jednocześnie,  nie ma żadnej gwarancji, że ta ryba w zaciszu domowym, zejdzie z tego świata w sposób cywilizowany. Zresztą jak w ogóle można mówić o cywilizowanej śmierci. Obłęd. Metody mojej znajomej Zuzy nie polecam bo ta, jak chciała karpia ukatrupić za pomocą prądu to w Wigilię wywaliła korki w całym pionie. W obawie o własne życie, nawet się nie przyznała sąsiadom, że to ona ich tak załatwiła.   
          Przecież kurczaki, świnie, krowy itd też ktoś zabija. Same się nie zabijają.  Jeżeli uchwalając takie prawo, chciano uchronić dzieci, przed widokiem zabijania to najpierw powinno się  wyeliminować przemoc z telewizji. Bo tam, aż roi się od przemocy i wiadomości o zabijaniu. Jest tam tego dużo więcej i w dużo gorszym wydaniu.
        To co się dzieje, pomału zaczyna przypominać jakąś paranoję. Hipokryzja goniąca głupotę, rządzą wspólnie i niepodzielnie. Potrzeba pokoleń, aby pewne rzeczy zmienić, w świadomości ludzi. Jeden durny, utrudniający życie innym zakaz, nic nie da. Rozumiem, że może chciano ulżyć rybom, aby nie ginęły dusząc się w plastikowych torebkach. To zrozumie każdy. Ale dalsza część to już idiotyzm i zwykłe zakłamanie. A głupoty i zakłamania, tak jak i złego zachowania, nigdy nie tolerowałam i tolerować nie będę.  
        I tak zaczęła się nasza wędrówka po osiedlu. Od sklepu do sklepu, od jednego hipermarketu do drugiego. Wszędzie ta sama śpiewka: "Nie możemy zabić". Zmieniały się tylko twarze i ton wypowiedzi. Od złości do zrezygnowania. Pomału zaczęłam wątpić czy kupię rybę na wigilijną kolację.
         Kiedy wychodziliśmy z kolejnej placówki handlowej, wlokąc ze zmęczenia nogę za nogą i dyskutując głośno  o całej  sytułacji, pewna sympatyczna osoba, uświadomiła nam co, jak i gdzie.
- Niech państwo pójdą do małego sklepu z rybami. Tam na pewno zabiją wam rybę.
Kiedyś, na osiedlu, był nieźle prosperujący sklep rybny, ale komuś to chyba przeszkadzało i sklep zamknęli. Pomyślałam, podumałam i przypomniałam sobie, gdzie jeszcze widziałam, taki mały rybny sklepik. Posłuchałam rady mądrej osoby i w niecałe 15 minut wracałam z karpiem w nieprzezroczystej siatce.
         Cała ta sytuacja, przypominała, wypisz wymaluj tą z żarówkami czy z  masłem. Zakazano sprzedaży żarówek starego typu
( żarowych) ze względu na ilość wydzielanego ciepła. Bo niby tak dbamy o planetą. I co? I to, że teraz sprowadzamy z Chin , stare dobre żarówki, nawet 150 Wat-owe. Tylko, że teraz to nie są już żarówki, tylko kule grzewcze. Napisano  na opakowaniu: Nie używać w gospodarstwach domowych. I co? I nic. Wszystko gra. Producent napisał, nie używać, ale co zrobi kupujący to już producenta nie obchodzi. On ma rączki czyste.  Nie wspominając już o takim drobiazgu, że część lekarzy zaczyna bić na alarm, bo te nowe, energooszczędne podobno wykańczają wzrok, nasilają napady epileptyczne i coś tam jeszcze, Specjalistą nie jestem,  badań nie robiłam, pisze jedynie to co przeczytałam.
         A jak było z masłem? Stwierdzono, że masło szkodzi. Po jakimś czasie - jedz masło bo zdrowe, bo witaminy, bo produkt naturalny. Nie minęło kilka miesięcy i znowu wrócono do wersji, że masło jest absolutnie szkodliwe. I tej kołomyi mamy ciąg dalszy, w zależności od tego czy więcej zapłaci producent masła czy margaryny.
Pewnie jak by się dobrze rozejrzeć to takich kretynizmów jest więcej. Uff. Trochę mi ta furia przeszła na idiotyzmy dnia codziennego i kretyńskie rozporządzenia, omijane szerokim łukiem przez rodaków.



foto-net


          To teraz na spokojnie, jak jesteśmy przy karpiach. Podzielę się z wami kilkoma  rodzinnymi sekretami. Wiele osób nie lubi karpia za jego mulisty smak i zapach. A można temu zaradzić w bardzo prosty i skuteczny sposób. Kiedy ryba jest jeszcze w jednym kawałku, należy zwilżyć skórę karpia wodą z sokiem cytrynowym ( w proporcji 1:1) lub wodą z octem ( ta sama proporcja).  Odstawiamy rybę na moment, aż skóra pokryje się białym nalotem. Następnie ściągamy wszystko nożem, ruchem od łba w kierunku ogona,  do momentu aż otrzymacie białą i czystą skórę bez mułu. Jeżeli nie wszystko się wyczyściło za pierwszym razem, należy jeszcze raz rybę posmarować mieszanka i po chwili doczyścić.
          No to mamy już pierwszy krok czyszczenia za sobą. Dalej  kroimy rybę jak jesteśmy przyzwyczajeni.  Kiedy mamy już gotowe "dzwonka",  to są dwie szkoły pozbycia się mulistego smaku. Pierwsza to moczenie przez ok 2 godziny w mleku ( wyciąga całą mulistość) i druga szkoła to obłożenie kawałków ryby, posolonymi plasterkami cebuli i oprószenie majerankiem. Wstawiamy  to na 2 godziny do lodówki , a potem każdy smaży jak lubi.
         Tak się pastwiłam nad karpiem, że na śmierć  zapomniałabym o jednym wigilijnym zwyczaju. Za żadne skarby nie pozbywamy się łusek z karpia! Rozkładamy je w miarę  równo i pakujemy w kawałek serwetki. Potem  kładziemy przy każdym talerzu, na wigilijnym stole ( u góry talerza bazy). Po kolacji, każdy zabiera łuski ze sobą. W Nowy Rok wkładamy je do portfela, żeby się nas pieniądze trzymały. Zeszłoroczne łuski można spokojnie wyrzucić. To tak jak z jemiołą: "Wigilia bez jemioły, cały rok goły". I na dziś, to by było na tyle w temacie: karp i niektóre zwyczaje wigilijne. Idę do kuchni,  coś upichcić. O moje biedne stopy i nogi.

Halina Lesniak

2 komentarze:

  1. Poczytałam. Było trochę o mnie i o moim najstarszym syneczku.... Mąż za nic w świecie nie zabiłby karpia! Takiego mam delikacika! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bywają (niestety) tacy delikatni panowie, co to swoim zonom zostawiają mordowanie karpia!:))..
      Ja temat karpia mam daleko poza sobą..ale ubawiłam się świetnie tym tekstem...samo życie z duza doza humoru!

      Usuń

Dziękuję bardzo za każdy komentarz..